25 km po TPK, czyli o tym, jak LSD rozjaśnia umysł

Leśna droga.

Do Trójmiejskiego Ultra Track zostało niespełna 1,5 miesiąca. Dystans ponad 42 kilometrów to może nie jakieś tam wielkie ultra, ale wymaga wybiegania odpowiedniej ilości kilometrów. Dlatego wybrałem się dziś na dłuższą wycieczkę biegową po szlakach Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego. Razem wyszło ponad 25 km porządnego biegania.

LSD – Long Slow Distance 😉

Szukając pomysłu na dzisiejszy bieg postanowiłem ponownie zmierzyć się z trasą GUR 27. Podczas grudniowego Garmin Ultra Race dała mi ona trochę w kość, a szczególnie te kilka ostrych podbiegów na zielonym szlaku. Dlatego dzisiejszy bieg był dobrą okazją do tego, żeby zobaczyć jakie zrobiłem postępy.

W stosunku do grudniowego biegu wprowadziłem małą modyfikację. Otóż bieg rozpocząłem nie od ulicy Kościerskiej, a od okolic osiedla Niedźwiednik. Niby zmieniło się tylko miejsce startu, ale ta z pozoru mała zmiana miała bardzo duże znaczenie. Otóż dzięki temu ostatnie kilometry miały przypaść na górki na zielonym szlaku. Czyli dokładnie tak, jak ma być na końcówce TUT. Pierwsze 11 kilometrów biegło się mi bardzo dobrze. Jednak po przyjemnym zbiegu z Owczarni trzeba było trochę powspinać się. I w tym momencie coś się zmieniło. Nie chodzi o to, że było jakoś tragicznie, ale czułem, że zaczyna brakować mi świeżości. Z każdym kilometrem korciło mnie coraz bardziej, żeby skrócić trasę, albo pobiegać sobie metodą Gallowaya (co też robiłem). I nie mogę zwalić tego na ciężki wieczór, ponieważ specjalnie na tę okazją wykazałem się silną wolą i sobotę spędziłem w wolności od wszelkich używek.

Drzewa w lesie. Na jednym oznaczenia żółtego i czarnego szlaku turystycznego.

Na 15 km rozpoczął się dosyć łagodny, ale długi – liczący 4 km – podbieg. Na świeżości pokonywałem go wielokrotnie. I to w całkiem przyzwoitym tempie. Tym razem tak lekko nie było. Po całkiem miłym zbiegu znalazłem się na ulicy Bytowskiej. Dalej czekał mnie kawałek asfaltem wzdłuż Kleszej Drogi. Po kilkuset metrach miałem skręcić na szlak w kierunku wspomnianych wyżej górek na zielonym szlaku. Miałem, ale tego nie zrobiłem. Powód jest bardzo prosty – po prostu zniszczyłyby mnie. No może nie byłoby aż tak drastycznie, ale długie wybieganie nie jest po to, żeby się zajechać. A czułem już, że lekko może nie być. Dlatego zmieniłem plany i pobiegłem dalej asfaltówką, a następnie prosto do domu Lipnicką Drogą. Łącznie pokonałem dziś ponad 25 km.

Zdjęcie zegarka Suunto 5.

Dzisiejszy bieg uświadomił mi, że na zabawę z ultra jest jeszcze dla mnie za wcześnie. Bo przecież jeżeli 25 km nie jest dla mnie taką kaszką z mlekiem, to chyba trzeba jeszcze trochę potrenować. Oczywiście, że lubię przekraczać granice. Ale po doświadczeniach ze złamaniem zmęczeniowym i kilkoma innymi kontuzjami nauczyłem się, że czasami trzeba powiedzieć sobie stop. Patrząc realnie na mój aktualny poziom zdecydowałem, że rezygnuję z TUT42+ i zmieniam trasę na TUT21. Pewnie, że dałbym radę pokonać ten dystans. Ale tu chodzi o styl, w jakim się to robi. Nie chcę przespacerować połowy biegu tylko po to, żeby pokazać sobie i innym, że jest ze mnie mega twardziel. Półtora miesiąca to stanowczo za krótko na spektakularny skok formy, więc nie ma szans na jakąś diametralną zmianę. A tak pobiegnę sobie półmaraton, ze świadomością, że ścigam się, czyli walczę z innymi, a nie tylko ze sobą. A na dłuższe biegi jeszcze przyjdzie czas!