Do celu za wszelką cenę? Relacja ze startu w 59. Biegu Westerplatte

Autor na tle ścianki promującej bieg

W ostatnią sobotę wystartowałem w 59. Biegu Westerplatte. Zawody miały być sprawdzianem na to, czy po kilkunastomiesięcznej przerwie w rywalizacji umiem jeszcze biegać. Wnioski są takie, że nie bardzo. Na tym mógłbym zakończyć relację z tego rewelacyjnego biegu. Jednak jest pewien aspekt, na który chciałbym zwrócić uwagę. Jest nim dążenie do celu. No właśnie, tylko czy za wszelką cenę?

Zgłaszając się na Bieg Westerplatte wiedziałem, że moja forma – delikatnie mówiąc – nie jest szczytowa. Ostatnie zawody zaliczyłem 1,5 roku temu. A jak nie ma rywalizacji, walki o rekordy życiowe, to i spada poziom motywacji do treningów. Żeby było jasne – nie jest tak, że przez ten czas nic nie robiłem. Starałem się przynajmniej 3 razy w tygodniu wyskoczyć na rower lub pobiegać po lesie. Jednak były to raczej aktywności ukierunkowane na podtrzymanie minimalnej kondycji, utrzymanie jako takiej wagi i przewietrzenie głowy. Zero planów treningowych, interwałów, podbiegów i wychodzenia poza strefę komfortu. A z takim podejściem to się wyników nie robi.

No ale wróćmy do planu na bieg. Założenie było proste – podpinam się pod baloniki na 50 minut i trzymam się tempa dyktowanego przez pacemakerów. Jeśli po 5 kilometrach poczuję, że jest za łatwo, to przyspieszam. Jeśli nie, to lecę z nimi do mety. Jednak już pierwsze 3000 metrów zweryfikowało moje możliwości – zdałem sobie sprawę, że na pierwszą opcję nie ma szans. Z każdym kolejnym krokiem mój oddech stawał się coraz cięższy. Sprawy nie ułatwiał wiejący w twarz wiatr. No ale biorąc pod uwagę fakt, że kiedyś latałem 10 000 metrów w okolicach 40 min, dobiegnięcie na metę w czasie przekraczającym 50 minut byłoby swoistą tragedią.

Ucieczka przed osobistą porażką motywowała do trzymania tempa. Jakoś te ok. 5 min/kilometr udawało się zachować. Co prawda po drodze zaliczyłem krótki postój spowodowany skurczem, ale te 20 sekund straty chciałem odrobić na finiszu. Pod koniec 8 kilometra byłem przekonany, że się uda. Jednak już kilkadziesiąt sekund później los przypomniał mi, że w życiu pewne są tylko dwie rzeczy – śmierć i podatki. Niczego więcej nie można zakładać na 100%.

Dosłownie kilkaset metrów przed metą dostrzegłem, że w oddali jeden z uczestników biegu chwieje się na nogach, po czym upada na skraju jezdni. To nie jest tak, że padł jak kamień, więc chwilę to trwało. Niestety, przebiegający obok zawodnicy mieli problem ze wzrokiem i nie zauważyli, że chłop upada. Problem ze wzrokiem miała też Pani robiąca zdjęcia, stojąca od niego dosłownie kilka metrów. Nie chcę, żeby to zabrzmiało jakoś heroicznie, bo raczej marny ze mnie dobry samarytanin, ale jakoś nie potrafię w takim momencie odwrócić głowy i polecieć dalej. Nawet gdyby w grę wchodziło położenie na szali rekordu życiowego. Dlatego zatrzymałem się i wspólnie z kilkoma innymi zawodnikami zająłem się poszkodowanym. Po jakimś czasie przyjechała pomoc medyczna, która zaopiekowała się biegaczem. Cała akcje trwała może 4 minuty. Niby nie długo, ale 50 minut nie udało się złamać. Ale żalu nie ma, bo są rzeczy ważne i ważniejsze.

Ok, może Wam się wydawać, że trochę dramatyzuję, bo przecież ktoś jednak chłopu pomógł. Może moja ocena innych biegaczy jest niesprawiedliwa i trochę za ostra. Być może. Ale faktem jest, że kilkadziesiąt osób pobiegło dalej. Nie posądzam wszystkich o złą wolę. Zakładam, że nie wszyscy zorientowali się, że coś się dzieje. Cześć pewnie pomyślała, że ktoś inny spieszy z pomocą. W takim wypadku jest tylko jedno wyjście – trzeba się zatrzymać i ogarnąć sytuację. Jeśli widzisz, że ktoś się zajmuje poszkodowanym, to nie ma co robić tłumu – lecisz dalej. Jeśli nikogo nie ma w pobliżu, to udzielasz pomocy. Nie wiesz jak, to wzywasz profesjonalną pomoc. Na tego typu wydarzeniach sportowych organizatorzy zapewniają opiekę medyczną, więc zadanie jest ułatwione. Dotarcie medyków do poszkodowanego to kwestia minut.

Ja wiem, że ciężko pracujemy na życiówki. Mam też świadomość, jak boli rezygnacja z osobistego sukcesu na kilkaset metrów przed metą. Ale tak po prostu trzeba. Nawet za cenę rekordu. Pamiętajcie, że innym razem osobą potrzebującą pomocy może być Wasz mąż, ojciec, chłopak, syn, Wasza córka, żona, czy matka. I życzę Wam, żeby osoby przebywające w ich otoczeniu nie doznały nagłego pogorszenia wzroku.

I na koniec jeszcze mała refleksja. Może to poboczny temat, ale w pewien sposób łączy się z wyżej opisaną sytuacją. Do tej pory wszystkie zawody biegowe zaliczyłem biegnąc w słuchawkach. Tym razem było inaczej. Ze zdziwieniem, wręcz zaniepokojeniem słuchałem odgłosów wydobywających się z ust niektórych zawodniczek i zawodników. Tak głośne sapanie (wręcz ryczenie) wskazuje na dwie możliwości. Pierwsza, to problemy ze zdrowiem – bez konsultacji lekarskiej się nie obędzie. Druga, to sprint przez cały dystans, dużo ponad możliwości organizmu – w taki sposób nie biega się długich biegów. Więc jeśli nie chcecie być kolejnymi osobami wymagającymi pomocy, to coś trzeba zmienić. Bo przecież nie zrobicie życiówki na noszach.