Relacja z Garmin Ultra Race Gdańsk 2019
8 grudnia 2019
Wspominałem ostatnio o moich planach startowych na najbliższe miesiące. Przypomnę, że pierwszą pozycją w moim kalendarzu startowym był Garmin Ultra Race na dystansie 27 km. Wybór dystansu nie był przypadkowy, ponieważ te 27 km to nie tyle dużo, żeby się zajechać, ale wystarczająco, żeby sprawdzić, na jakim poziomie wytrenowania jestem. Bieg ukończony, diagnoza postawiona – jesz jak świnka, to kwiczysz jak świnka.
Pakiet startowy odebrałem już w piątek wieczorem. Wszystko poszło sprawnie, jedynie w pakiecie brakowało obiecanej koszulki. Ale zanim zdążyłem o nią zapytać, Pani wydająca pakiety – jakby czytająca w myślach – wyjaśniła, że koszulki będą do odebrania jutro po biegu. No to ok, widzimy się jutro. Wróciłem do domu, zjadłem jedną kolację, później drugą kolację, wypiłem izotonik, trochę mleka i jeszcze zjadłem batona – tak na wszelki wypadek, żeby mi energii nie zabrakło. Po tym miksie żywieniowy położyłem się spać.
Następnego dnia już o 5:00 byłem na nogach. Start mojej trasy zaplanowano dopiero na 10:00, pakiet miałem odebrany, więc teoretycznie mogłem spać spokojnie do 7:00. Ale w moim przypadki nie wchodzi to w grę. Nie wiem, jak inni, ale ja w dniu zawodów mam pełną mobilizację i po prostu nie mogę spać. Wstaję, biorę prysznic, piję kawę, jem śniadanie. Później patrzę na zegarek, stwierdzam, że zostało mi jeszcze dużo czasu i że nie mam co ze sobą zrobić. Więc snuję się po mieszkaniu, sprawdzam 1000 raz, czy wszystko spakowane i tak jakoś bezproduktywnie spędzam czas.
O 8:30 nie wytrzymałem, wsiadłem w samochód i pojechałem na miejsce startu. Z parkowaniem nie było problemów, ponieważ organizatorzy zapewnili duży parking, za – moim zdaniem – przyzwoitą opłatą 10 zł za cały dzień. Niestety, duża część koleżanek i kolegów biegaczy uznała, że ta dycha to stanowcza przesada i postanowiła rozjechać okoliczne trawniki, krawężniki i chyba wszystko, co dało się rozjechać. Jeżeli weźmiemy pod uwagę szerokość ul. Kościerskiej, to problemy z przejechaniem gwarantowane. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego ktoś, za koszt zbliżony do ceny kawy na stacji benzynowej, rezygnuje z miejsca parkingowego i utrudnia życie sobie i innym.
Do startu pozostała jeszcze godzina, więc mogłem spokojnie przebrać się, sprawdzić zawartość plecaka oraz trochę się rozgrzać. Punktualnie o 10:00 ruszyliśmy do boju. Trasa biegu zaplanowana została po urokliwych ścieżkach Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego. Z racji tego, że mam szczęście być mieszkańcem gdańskiego Niedźwiednika, można powiedzieć, że biegliśmy po moim podwórku. Dlatego doskonale wiedziałem, czego mogę się spodziewać. Ponieważ ścieżki były wąskie, a uczestników prawie pół tysiąca, to przez pierwsze 3-4 km było trochę gęsto. Po pierwszym podbiegu rozluźniło się i można było konsekwentnie, ale spokojnie wyprzedzać. Do 10 km biegło mi się naprawdę dobrze, chociaż czułem, że coś mi wiruje w żołądku. Około 11 km zlokalizowany był pierwszy punkt odżywczy. Miałem jeszcze zapas płynów i 2 żele, więc odpuściłem sobie pauzę i pobiegłem dalej. No i zaczęło się. Nie będę wdawał się w mało apetyczne szczegóły, tylko wspomnę, że kiepskie jedzenie z dwóch ostatnich dni zebrało swoje żniwa. Próba szybszego biegu kończyła się nieprzyjemnym uczuciem. Więc tak sobie truchtałem, maszerowałem, truchtałem, maszerował – oby dotrwać do mety. Nikt nie chce być sam, więc otuchy dodawał mi fakt, że z każdym kilometrem takich maszerujących było coraz więcej. Bo możecie mi wierzyć, że Trójmiejski Park Krajobrazowy może zniszczyć nogi. Temu, co u nas nie biegał pewnie wydaje się, że nad morzem musi być płasko. Fakt, nie ma u nas 15 kilometrowych podbiegów. Ale są za to krótkie, prawie pionowe górki, pod które mało kto jest w stanie wbiegać. Więc jeżeli ktoś nie popracował wcześniej nad siłą nóg, to po takich 5-6 górkach nogi robią się coraz bardziej miękkie.
Ratunkiem na moje „dolegliwości” okazała się cola, ale to było dopiero na 22 kilometrze. Więc już tak naprawdę było pozamiatane. Ostatnie 5 kilometrów rozpoczęliśmy przyjemnym zbiegiem. Ale już po kilkuset metrach spotkaliśmy się z kolejną, prawie pionową ścianą. Później kolejny zbieg, kolejny podbieg. A na końcu z górki na pazurki i do mety. Na metę dotarłem po 3 godz. i 14 min.
Wiadomość od organizatorów:
Kulewicz Arkadiusz, Gratulujemy ukończenia Garmin Ultra Race – 27 >km. Twój czas netto: 3:14:24. Miejsce w klasyfikacji OPEN: 289 M30:99
Na mecie czekały na nas pamiątkowe medale, posiłek regeneracyjny, napoje oraz obiecane wcześniej koszulki. Niestety, żeby odebrać koszulkę trzeba było swoje postać, więc zdążyłem się wychłodzić. Dlatego zrezygnowałem z towarzyskich dyskusji i poleciałem szybko do samochodu.
Kilka słów na temat biegu. Moim zdaniem Garmin Ultra Race to propozycja godna uwagi. Organizacyjnie jest naprawdę ok (mały minus za zawirowanie z koszulkami). Wszelkie, obiecane wcześniej świadczenia, były dostępne. Różnorodność dystansów sprawiła, że tak naprawdę każdy, kto chciał spróbować swoich sił w biegu terenowym, mógł to zrobić. Organizatorom należy się ogromny plus za oznaczenie trasy – naprawdę nie było możliwości, żeby się zgubić. Brawo!
No i na koniec spostrzeżenia dotyczące tego, co muszę zmienić, aby mój start w lutowym TUT nie okazał się klęską:
- na 100% muszą podejść poważnie do kwestii odżywiania, a już na pewno w tygodniu przedstartowym. To, co jadłem przez 2 dni poprzedzające bieg, było bezpośrednią przyczyną mojej klęski,
- odnoszę wrażenie, że napoje izotoniczne są dla mnie jakieś takie za słodkie i za ciężkie. Trzeba będzie zrobić swoje izotoniki, lub spróbować rozcieńczyć te sklepowe wodą,
- zdecydowanie mam za słabe nogi. Czuję na górkach, że brakuję mi mocy. Te 27 kilometrów mogę się pomęczyć, ale przy dłuższym dystansie myślę, że skutki braku siły w nogach byłyby bolesne. Muszę pomyśleć o powrocie do treningu siłowego,
- konieczne powinienem zmodyfikować swoje trasy treningowe. Biegam dużo po TPK, ale jakoś unikałem tych pionowych ścian na zielonym szlaku. Nie chciało się męczyć na treningach, to trzeba było znosić ból na zawodach.
Wyniki Garmin Ultra Race Gdańsk