Triathlon Gdańsk 2015

Autor podczas etapu biegowego Triathlon Gdańsk

Ponad 500 osób stanęło na starcie Triathlon Gdańsk 2015, który odbył się 19 lipca. Uczestnicy zawodów mieli do pokonania dystans 1/4 Ironman’a, czyli 950 metrów pływania, 45 kilometrów jazdy rowerem oraz 10,55 kilometra biegu. Wskutek splotu dziwnych zdarzeń i okoliczności wśród kandydatów na „Człowieka z żelaza” (a właściwie 1/4 „Człowieka z żelaza”) znalazłem się i ja.

W jednym z postów pisałem:

Triathlon. Jeszcze do niedawna dyscyplina, która pozostawała całkowicie poza kręgiem moich sportowych zainteresowań. Jedyne, co o niej wiedziałem to fakt, że startują w niej sami znani, piękni, młodzi i bogaci. W tym roku ukończenie triathlonu jest moim głównym celem sportowym. Mówią, że pierwszy raz przeważnie nie wychodzi. I pewnie mają rację, ale nie ukrywam, że chciałbym zaliczyć swoją inicjację w jak najlepszym stylu.

Jako, że należę do ludzi, którzy jak powiedzieli A, powiedzą i B, pomysł musiał zostać wprowadzony w życie. Wybór padł na Triathlon Gdańsk.

W ostatni niedzielny poranek musiałem wstać nieco wcześniej niż zwykle. Szybkie śniadanie, sprawdzenie sprzętu i byłem gotowy na podróż ku przygodzie. Z racji tego, że jedynym posiadanym przeze mnie środkiem lokomocji jest rower, na miejsce startu dojechałem moim jednośladem. Dodam tylko, że niczego tak się nie bałem, jak złapanie kapcia przed samym startem, więc te kilka kilometrów było chyba najbardziej stresującą wyprawą ze wszystkich moich dotychczasowych podróży rowerowych.

Kiedy pojawiłem się w strefie zmian przeleciało mi przez głowę pytanie – CO JA ROBIĘ TU? 🙂 Sprzęt większości zawodników, startujących w Triathlon Gdańsk, robił wrażenie – super leciutkie rowery szosowe i czasowe, nowoczesne pianki do pływania, aerodynamiczne kaski. A mój sprzęt? Turystyczny rower, jedne buty do wszystkiego, wypożyczona pianka, której nigdy nie miałem na sobie – ogólnie mówiąc – jeden wielki spontan. Ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi, co się ma (niektórzy mówią, że jak się nie ma, co się lubi, to idzie się do roboty). Wypakowałem rzeczy, poukładałem je w jakimś logicznym porządku, tak żeby nie zakręcić się za bardzo podczas zmian. Resztę szpargałów zaniosłem do depozytu i udałem się na plażę, gdzie miał nastąpić start.

Jakieś 20 minut przed rozpoczęciem zawodów postanowiłem wypróbować piankę. Po przepłynięciu kilkudziesięciu metrów stwierdziłem, że wygląda na to, że wszystko jest OK, więc wróciłem do strefy startowej. Staliśmy z Waldkiem Misiem w oczekiwaniu na start, który miał nastąpić o godzinie 9:30. O 9:28 stało się coś niespodziewanego – pękła mi guma od okularów. Próbowałem jakoś to naprawić, jednak po kilkudziesięciu sekundach doszliśmy do wniosku, że najlepszym wyjściem będzie stary, dobry supeł. Zadziałało. Zdążyłem pół minuty przed startem. Początek etapu wodnego był niezwykłym przeżyciem – ponad 500 osób wbiega na raz do wody i próbuje znaleźć sobie jak najlepsze miejsce. Ludzie wpływają na siebie, przepływają przez siebie, to ktoś kopnie kogoś w głowę, to ktoś inny złapie za nogę, tyłek itp. czyli jedna wielka wolna amerykanka. Na szczęście po jakiś 150 metrach zrobiło się luźniej i dało się płynąć, chociaż do końca „walczyłem” z natrętem, który z uporem maniaka próbował po mnie przepłynąć. Pływak ze mnie raczej słaby, więc liczyłem, że uda mi się pokonać 950 metrów poniżej 25 minut. Udało się w 23:26. Czas ciężko uznać za rewelacyjny, ale jeszcze 5 miesięcy temu miałem problem z przepłynięciem 300 metrów, więc chyba nie było aż tak źle.

Uczestnicy Triathlon Gdańsk podczas startu etapu pływackiego.

Wybiegając z wody zacząłem ściągać piankę. Dobiegłem do roweru, pianka na ziemię, kask na głowę, numer startowy na pas, skarpetki i buty na nogi, żele do kieszeni, okulary na nos, rower ze stojaka i biegiem do belki za strefą zmian, po przekroczeniu której można było wsiąść na rower. Do przejechania mieliśmy cztery pętle, o łącznej długości 45 kilometrów. Niby nie dużo, ale czym innym jest niedzielna wycieczka rowerowa, a czym innym ostre kręcenie korbą przez prawie 1,5 godziny. Od początku wiedziałem, że nie mam co liczyć na jakiś super czas. I to nie dla tego, że byłem źle przygotowany. Głównym ograniczeniem był mój rower – 7-letni crossowy Author, który wykorzystywałem do tej pory jako rower turystyczny 🙂 Na kilka dni przed triathlonem postanowiłem go trochę przyspieszyć – pozbyłem się bagażnika, błotników, stopki, kupiłem cieńsze opony (700x32c). Pomimo tego, że pewną różnicę czułem, to nie liczyłem na cud. Powiedzmy sobie wprost – tego typu rower nie nadaje się do ścigania. Pokonanie 45 kilometrów (mój Garmin twierdzi, że było 42,8 km) zajęło mi 1:26:58, co daje średnią prędkość ponad 31 km/h. Całkiem nieźle jak na sprzęt turystyczny, a wyprzedzanie ludzi na szosówkach sprawiło mi ogromną radość 😉

Autor jedzie na rowerze. W tle kibice.

Pod koniec etapu rowerowego byłem pozytywnie zaskoczony, że do tej pory nie odczułem żadnego zmęczenia. Moment zeskoczenia z roweru uświadomił mi, że byłem w błędzie. Próbowałem biec, ale nogi miałem jak z waty. Jakimś cudem dotruchtałem do mojego miejsca w trefie zmian, powiesiłem rower, zdjąłem kask, wziąłem łyk wody i przystąpiłem do etapu biegowego. Na szczęście po kilkudziesięciu metrach nogi wróciły do stanu używalności. Od początku wiedziałem, ze bieganie jest moją najmocniejszą konkurencją. Pierwsze cztery kilometry przebiegłem ze średnim tempem grubo poniżej 5 min/km.

Pod koniec 5. kilometra dopadł mnie koszmar z 1 PZU Gdańsk Maraton – skurcze łydki. Nie były może tak uciążliwe, jak podczas debiutu na królewskim dystansie, ale spowodowały wyraźny spadek tempa. Demotywująco zadziałała również samotność. W zawodach biegowych zawsze znajdzie się jakaś grupa, która biegnie w miarę równym tempem. Podczas triathlonu było inaczej, ponieważ przez zdecydowaną większość trasy nie miałem nikogo przed sobą, ani za sobą. Ostatecznie dystans 10,55 km pokonałem w 00:54:18, czyli dużo gorzej, niż planowałem.

Linię mety przekroczyłem po 2:51:01. Debiut w triathlonie zaliczony!

Autor z uniesionymi rękoma wbiega na metę.

Ukończenie zawodów było dla mnie dużym osiągnięciem. Z drugiej strony zdaję sobie sprawę, że brak doświadczenia spowodował stratę cennych minut. Wystarczyło inaczej ustawić się na starcie, inaczej poukładać rzeczy w strefie zmian, przećwiczyć ściąganie pianki i już osiągnięty czas byłby lepszy o jakieś 4 minuty. Triathlon to sport, który wymaga dopracowania kwestii logistycznych, a ja w swoich przygotowaniach całkowicie zbagatelizowałem ten temat. Następnym razem nie popełnię tego błędu.

Do zobaczenia za rok!